
Świat wybucha zielenią. Wokół pachnie kwiatem akacji. Powietrze promieniuje energią. Słońce razi swoim majestatem.
Nadeszło lato, tak zawsze przeze mnie wyczekiwane.
Mogę skakać po łąkach boso i nikt nie zarzuci mi ryzykowania, o zgrozo, przeziębieniem.
Idę, przez te lasy i pola. Idę przed siebie, z piękną pewnością swoich racji i niezachwianą słusznością swoich decyzji. Wreszcie wiem po co idę, wiedziona intuicją, której ufam teraz już w pełni. Mam więcej, niż to, co chciałam mieć.
Dzień mija szybko, ale wieczór ciągnie się w nieskończoność. Na niebie rozciągają się smugi purpury i granatu.
Nadciąga noc, gorąca i duszna.
Nadziwić się nie mogę, jak to się stało, że te wszystkie gwiazdy ułożyły się w jednej linii, migocząc na te poplątane ścieżki.
Tym razem nie jestem sama. Wokół są dusze, czmychają między gałęziami. Wsłuchują się. Posyłają znaki.
Przypadkowe cytrynowe motyle, przebudzone już w marcu.
Żar bije od pobliskiego asfaltu wijącego się wśród drzew. Wiatr splata się z dłonią wychyloną zza szyby auta wjeżdżającego w czerń, wije się pod nadgarstku i wplątuje we włosy.
I jest ze mną jeszcze ktoś. Ktoś, kogo przed dwoma laty, zignorowałam i kto zignorował mnie, tylko po to, żeby po kolejnym lecie, historia zatoczyła koło i rozpoczęła się na nowo.
Los chichocze.